Moja Azja

Pewnego dnia przeglądając książkę jednego ze znanych polskich podróżników przeczytałam zdanie: Jeżeli marzysz o tym, by udać się w daleką podróż, zamknij lodówkę, spakuj się i… po prostu jedź… Akurat!- pomyślałam. A jednak mniej więcej rok po tym, jak przeczytałam owo zdanie, buszując między półkami EMPiK-u, zatrzymałam wzrok na przewodniku Pascal’a po Azji południowo-wschodniej i chwilę potem byłam już jego prawowitą właścicielką. A kilka miesięcy później -pomimo rat, rachunków i innych zobowiązań -wybrałam się w ponaddwutygodniową podróż do Wietnamu, Kambodży i Laosu. Przekonałam się na własne oczy, odczułam na własnej skórze i nosie, ile magii ma w sobie Azja.

Od Hanoi po Ha Long

Moja podróż zaczyna się w Hanoi, stolicy Wietnamu –mieście głośnym, różnobarwnym, rozświetlonym kolorowymi neonami, gdzie pomiędzy wąskimi budynkami mieszkalnymi wciśnięte są niższe , sklecone z blachy falistej. Na ulicach królują skutery , a na nich starannie ubrane młode wietnamskie dziewczyny w pełnym makijażu i …szpilkach. Prowadząc pojazd sms-ują, a czasem rozmawiają z „sąsiadką” na skuterze obok.
Miasto na pierwszy rzut oka wydaje się nieco chaotyczne, na przydomowych podwórkach panuje bałagan, tuż obok porzuconych koszyków z resztkami warzyw i owoców ciągną się długie mury kryte ceramiką, pełne barwnych zdobień i złotych smoków , przypominające o tym, że nie tak dawno hucznie świętowano 1000-lecie miasta. Powstanie Hanoi zgodnie z legendą wiąże się z przybyciem ogromnego smoka. Dawna nazwa stolicy to Than Long-Wzlatujący Smok i zapewne dlatego wizerunek smoka to dominujący motyw ozdobny murów i fasad .
Jest listopad –najlepsza pora, by odwiedzić te strony. Większość opadów notuje się tu w okresie od maja do września w czasie monsunu letniego. Właśnie zakończyła się pora deszczowa, niebo ma ołowiany kolor, powietrze jest ciepłe i wilgotne, czasem może jeszcze popadać, ale warunki do pieszych wędrówek i wielogodzinnego zwiedzania są dobre. Codziennie rano wyruszam z małego przytulnego hotelu położonego w pobliżu starej części Hanoi i z małą butelką wody mineralnej (niezbędnym towarzyszem wędrówek w wilgotnym, ciepłym klimacie) zanurzam w pospieszny, wielobarwny tłum, przecinając kolejne uliczki i skrzyżowania, na których sygnalizacja świetlna jest tylko błyszczącym dodatkiem, z którym nie liczą się ani piesi, ani zmotoryzowani.
Nowoczesność niemal na każdym kroku tworzy tu z tradycją niepowtarzalną, egzotyczną mozaikę. Limuzyny i rykszarze, przemykające wąskimi chodnikami na targ drobne Wietnamki niosące na ramionach długie kije, na końcu których znajdują się kosze z warzywami lub owocami i ubrani w garnitury pracownicy spieszący do firm. Kupuję kiść bananów za jednego dolara ( jest tu tak samo popularną walutą jak rodzime dengi) i próbuję pozować do zdjęcia unosząc oba kosze na długim drągu. To spory ciężar, sama nie wiem jak te szczupłe kobiety dają radę nieść go na ramionach przez całe miasto.
Hanoi to mieszanka stylów. Można tu znaleźć wspaniałe świątynie konfucjańskie, kolonialne budynki wzniesione przez Francuzów i typowo komunistyczną, dobrze znaną nam zabudowę, której kwintesencją jest mauzoleum czczonego do dziś przywódcy Ho Chi Minha- którego zabalsamowane ciało spoczywa tu od lat, z małymi przerwami na zabiegi konserwacyjne prowadzone w Rosji. Przed wejściem do Mauzoleum turyści są dokładnie lustrowani pod kątem stroju i wyglądu: żadnych krótkich spódniczek, spodenek, odkrytych ramiom. Moje spodnie okazują się za krótkie, choć sięgają kolan, z opresji wybawia mnie na szczęście jeden ze znajomych , który pożycza dresową bluzę, z której naprędce klecę „spódniczkę” przykrywającą to co trzeba. Trzy osoby z obsługi przyglądają mi się uważnie, jedna każe nawet wyjść z kolejki, ale w końcu zapada decyzja na „tak”- mogę wejść. Kolorytu nadają temu miejscu przybywający gromadnie z różnych stron kraju przedstawiciele mniejszości etnicznych, w barwnych, oryginalnych strojach, którzy zachowali swoją odrębność kulturową . W środku nabożna cisza i skupienie, dla Wietnamczyków Ho Chi Minh to twórca niepodległego Wietnamu, pokoju i postępu, dlatego komentarze na temat wrażeń z wizyty w mauzoleum lepiej zachować dla siebie lub podzielić się nimi ze współtowarzyszami podróży już po wyjściu z budynku. Dla podróżujących znacznie ciekawszym obiektem okazuje się Prezydencki Pałac Kolonialny, żółty okazały budynek zatopiony w bujnym ogrodzie pełnym egzotycznych roślin-bananowców, drzew grapefruitowych i palm arekowych.
W sercu stolicy prawdziwe wytchnienie daje spacer wzdłuż brzegów Jeziora Hoan Kiem, gdzie rarytasem architektury okazuje się być Pagoda Ngoc Son z Mostem Wschodzącego Słońca. We wnętrzu roznosi się zapach kadzidełek, a przed posągiem Buddy boso i w skupieniu pochylają się niezmiennie zarówno młodzi jak i starzy Wietnamczycy.
Pomimo pierwszego wrażenia chaosu, zaczynam dostrzegać, że wszystko w tym mieście ma swoje miejsce. Głośne, szerokie ulice łagodnie przechodzą w wąskie , kręte pełne zakamarków uliczki starego miasta noszące nazwy dawnych cechów. Można tu kupić jedwab, rękodzieło, wyroby z drewna i srebra. Wieczorem warto odwiedzić Wodny Teatrzyk Kukiełkowy, którego aktorzy stojąc po pas w wodzie sterują drewnianymi kukiełkami i przy muzyce kameralnej orkiestry grającej na oryginalnych starych wietnamskich instrumentach opowiadają dawne legendy . Po wieczornym przedstawieniu nie sposób odmówić sobie przejażdżki starymi uliczkami rikszą. Wtedy można zanurzyć się w tłumie, wdychać zapachy unoszące się nad ulicą z maleńkich barów i restauracyjek, które nagle wyrastają na chodnikach (wystarczy plastikowy stolik i krzesełka) i szybko zapełniają gośćmi. Dźwięki klaksonów mieszają się z okrzykami rikszarzy, w wilgotnym powietrzu jak za mgłą rozbłyskują kolorowe neony i światła latarenek, nie widać w ciemności plątaniny kabli, które w osłupienie wprawiłyby niejednego naszego specjalistę od spraw elektryki, w mroku rysują się tylko niskie, drobne postaci mieszkańców i wąskich kamieniczek. Hanoi budzi się do nocnego życia…
Zaledwie 200 km stąd dawno temu do pięknej zatoki spadł, jak głosi legenda smok, który po założeniu cywilizacji Rzeki Czerwonej, zapadł w długi, zasłużony sen. Tak powstało ponad 1600 wapiennych wysepek zanurzonych w szmaragdowej wodzie , po której od setek lat pływają rybackie łodzie i dżonki o purpurowo-czerwonych żaglach. Zatoka Ha Long to miejsce magiczne. Krasowe formacje skalne przybrały zachwycające i zadziwiające kształty, które tworzą unikatowe krajobrazy. Nie przez przypadek Zatokę wpisano na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego.
Błękitne niebo za mleczną mgłą i światło słoneczne delikatnie oblewające setki wysepek nadają wodzie niezwykły turkusowo-zielonkawy kolor. Ptaki łagodnie omiatają skrzydłami powietrze, nie słychać nic oprócz dźwięku silnika łodzi, którą płyniemy. Nie ma tu gwaru i szumu tak typowego dla turystycznych atrakcji. Zbocza wysepek porasta gęsta zieleń, przed żeglującymi otwierają się kolejne bramy, kolejne zatoki, w których cieniu odpoczywają miejscowi handlarze, co jakiś czas podpływający do oniemiałych z wrażenia turystów, oferując im świeże, pachnące słońcem owoce .
Na pokładzie łodzi jem obiad, który –czemu trudno się dziwić-składa się przede wszystkim z krewetek, ryb i krabów. Wszystko pachnie morzem- wiatr, włosy i ubrania. Można skorzystać z półgodzinnego przystanku, podczas którego łódź podpływa do jednej z grot i obejrzeć jej wyrzeźbione przez wodę i wiatr wnętrze, ale tak naprawdę najlepszą rzeczą, jaką warto zrobić płynąc przez Ha Long to po prostu poleniuchować. Poleżeć na górnym pokładzie łodzi, wygrzać się w słońcu i patrzeć, jak obok jednej wysepki wyrasta następna, a za nią kolejne, każda jedyna w swoim rodzaju, samotna choć w otoczeniu innych, majestatycznie wyrastająca ponad spokojną taflę wody… Kiedy zamykasz oczy ten widok zostaje pod Twoimi powiekami i chcesz go zatrzymać jak najdłużej , jak widok każdej pięknej rzeczy lub miejsca, wobec którego lepiej jest zachować milczenie…

Od Hue po Mekong

Wjeżdżam do Hue -miasta leżącego około 600 km na południe od Hanoi, gdy zapada już zmrok. W listopadzie to mniej więcej około godziny dziewiętnastej, widzę więc tylko zarysy domów , ale już sam ich widok pozwala szybko wysnuć wniosek: to miasto znacznie biedniejsze, znacznie mniej skomercjalizowane niż stolica, mające czasy swojej świetności za sobą. Hue pachnie wilgocią, wąskimi błotnistymi uliczkami, którymi przemykają kobiety z dziećmi na rękach, rozrzuconymi na chodnikach owocami i warzywami pozostawionymi niedaleko targowisk przez handlarzy.
Od 1802 do 1945 roku Hue było stolicą cesarstwa i te czasy to okres jego największego rozkwitu . Zwiedzając zrujnowane , niszczejący dziś zabudowania Zakazanego Miasta tylko oczyma wyobraźni możemy zobaczyć, jak kiedyś wyglądały cesarskie pałace, jaką precyzją i kunsztem mogli popisać się tutejsi artyści. Zakazane Purpurowe Miasto mieści się za grubymi murami ciągnącymi się na długości około 2 km. Zewnętrzna część kompleksu to Cytadela, w południowej części turyści mogą wejść na wieżę flagową do dziś stanowiącą dla Wietnamczyków symbol narodowy. Wśród trawy gdzieniegdzie można dojrzeć resztki posadzek, na osmalonych murach pojedyncze ocalałe motywy z ceramiki i freski.
Kompleks został niemal doszczętnie zniszczony przez Francuzów, większość zabytkowych zabudowań spłonęła w 1947 roku. Dwa lata wcześniej przy Bramie Południowej abdykował ostatni cesarz Wienamu Bao Dai , oddając władzę w ręce Ho Chi Minha. Tym co przyciąga dziś turystów odwiedzających Hue są okazałe grobowce kolejnych cesarzy. Mauzoleum jednego z nich Minh Mang- ojca Bao Daia składa się z aż 40 zabudowań , wejścia strzegą stojące wzdłuż ścieżek kamienne rzeźby, a wszystko tonie w zieleni i kwiatach. Niezwykłe wrażenie robi na przybyszach także okazały grobowiec cesarza Khai Dinh, do którego wiedzie 127 stopni, wspinaczka w nieco dokuczliwej mżawce zostaje jednak nagrodzona – przybyszów z Zachodu onieśmiela niezwykłe połączenie architektonicznych motywów hinduskich i chińskich, a we wnętrzach świetnie zachowane mozaiki ze szkła i ceramiki. To jeden z niewielu grobowców, gdzie znane jest miejsce pochówku cesarza, na ogół bowiem władcy byli chowani nie w oficjalnym grobie, lecz w miejscu znanym tylko nielicznym. Wietnamski przewodnik poświęca życiu cesarzy sporą część swoich opowieści, lubi zwłaszcza pikantne szczegóły dotyczące ich relacji z kobietami, ochoczo rozprawia o liczbie konkubin i zręcznej polityce cesarskich matek, które w odpowiednim momencie podsyłały synom wskazane przez siebie kobiety, zapewniając sobie kontrolę nad decyzjami i poczynaniami politycznymi władcy. Z tych opowieści wyłania się druga, bardziej mroczna strona pełnego intryg dworskiego życia.
Dziś grobowce robią wrażenie opuszczonych, a zalegającą wokół ciszę przerywają tylko odgłosy ptaków lub szum deszczu, przed wejściem w chwili pojawienia się turystów mieszkańcy pospiesznie rozkładają stragany, oferują owoce, szale i drobne pamiątki, dzieci biegają rozchlapując błotnistą wodę w kałużach, gdzieniegdzie przemykają domowe zwierzęta… Bieda i bogate, okazałe pozostałości po dawnych władcach tworzą tu niezwykłą, pełną kontrastów mieszankę współczesności i odległych, dumnych cywilizacji…
Obiad jem w oazie ciszy, jaką jest pobliski żeński klasztor buddyjski. Posiłek jest skromny , ale bardzo smaczny, prawdziwym rarytasem okazują się pierożki z krewetkami i makaron ryżowy z warzywami. Klasztorny ogród pełen egzotycznych roślin jest uporządkowany i zadbany, spomiędzy krzewów wyzierają głowy kamiennych smoków, a kamienne alejki przemierzają ze spuszczoną głową młode mniszki .
Wieczorami właściciele kawiarni i restauracyjek w Hue zawieszają przed wejściem kolorowe lampiony, można odpocząć przy smacznym wietnamskim piwie albo skorzystać z masażu, który w ciągu kilkudziesięciu minut pozwala zapomnieć stopom o kilometrach przedeptanych ścieżek, błocie i upale.
Niedaleko Hue na zmęczonych podróżników czekają piaszczyste plaże, takie jak Lang Co. Teraz w listopadzie, przed sezonem letnim na białe grzywy Morza Południowochińskiego leżącego w zachodniej części Oceanu Spokojnego patrzą tylko puste wiklinowe kosze i zamknięte nadmorskie kawiarenki. Chwila samotności na ciągnącej się po horyzont plaży daje na krótki moment niezwykłe poczucie wolności . Zanurzam się w chłodnej wodzie i czuję silny prąd znoszący w lewo, Ocean -tajemniczy, głośny, niewzruszony – budzi respekt. Zagarniając rękami wodę czujesz się jakbyś obejmował ramionami cały świat, z jego zagadkowością, tajemnicą niepoznanych jeszcze miejsc, mocnym pragnieniem ich dotknięcia i zaczynasz wierzyć, że skoro tu jesteś – w miejscu tak egzotycznym, tak odległym- to wszystko jest możliwe… Otrzepuję piasek ze stóp, pora ruszyć dalej, do Paryża Indochin, jak niektórzy zwykli nazywać Sajgon.

Mekong i świątynie w dżungli

Ten zaszczytny tytuł miasto otrzymało dzięki szerokim, przestronnym bulwarom, parkom i budynkom w stylu kolonialnym. Niektóre projektowali francuscy architekci, jak na przykład gmach poczty będący dziełem Gustawa Eiffel’a, tego samego, który stworzył słynną „Damę Paryża”. W Sajgonie panuje ….istny Sajgon. Tysiące motocykli i skuterów, które na przejściach dla pieszych próbują ominąć zdeterminowani przechodnie. Wędrówkę po mieście zaczynam od wielkiego targu Ben Tanh z wieżą zegarową i katolickiej katedry Notre Dame. W jednej z małych restauracyjek próbuję słynnej wietnamskiej zupy pho, z kawałkami mięsa wołowego, zieleniny i makaronu ryżowego. Pyszna! I bardziej sycąca niż niejeden dwudaniowy obiad. Spaceruję pełną modnych salonów odzieżowych i perfumerii ulicą Pham Ngu Lao, zapada zmrok i niemal wszędzie rozbłyskają barwne neony oraz…. lampki choinkowe, jest przecież druga połowa listopada, Święta tuż tuż, choć śniegu ani na lekarstwo.
Stały punkt programu dla zwiedzających Sajgon to Pałac Zjednoczenia, siedziba popieranego przez USA prezydenta, której bramy w kwietniu 1975 roku sforsowały wojska północnowietnamskie. Najciekawsza część Pałacu to pomieszczenia sztabu wojennego, w których zgromadzono stare mapy i sprzęt komunikacyjny. Nie sposób pominąć także Muzeum Pozostałości Wojennych (dawne Muzeum Zbrodni Wojennych) , w którym przygotowano bogatą wystawę fotograficzną dokumentującą wojnę ze Stanami Zjednoczonymi oraz eksponaty obrazujące makabryczne skutki zastosowania przez Amerykanów środka chemicznego o nazwie „pomarańczowy agent”, który na wiele lat skaził wietnamską ziemię uprawną , spowodował także poważne deformacje płodów i narodzonych dzieci. Zdjęcia z masakry My Lai i dziesiątki innych w połączeniu z bardzo emocjonalnym stylem prezentowania wystawy przez przewodnika, tworzą obraz umęczonego narodu, który nadal pamięta o krzywdzie, choć próbuje z nią żyć i patrzeć w przyszłość z nadzieją. O tym, jak walczył, mówi przybyszowi z daleka przede wszystkim sieć tuneli Cu Chi, wykopanych przez partyzantów, w których utworzono sale szpitalne, kuchnie, pomieszczenia mieszkalne. Tunele są niezwykle ciasne i ciemne, nie każdy z turystów ma odwagę do nich wejść, ciągną się na kilku poziomach i jak przekonuje miejscowy przewodnik, kończą aż pod granicą z Kambodżą. Na poligonie nadal można obejrzeć przemyślne , okrutne pułapki i zasadzki, które czyhały na „najeźdźców” , dla których ta ziemia -wilgotna, gorąca i nieprzyjazna, porośnięta obcą dżunglą okazała się niezwyciężona. Kiedy płynie się stateczkiem po Mekongu, przez oczami przetaczają się obrazy znane z kina, jak chociażby kadry z „Czasu apokalipsy”, gdzie rzeka wcinająca się w gęsty tropikalny las staje się mroczną drogą do Conradowskiego „jądra ciemności”.
Przechadzając się ulicami Sajgonu trudno zapomnieć o historii… I trudno połączyć widzianą na zdjęciach makabrę wojny i jej wyrafinowane okrucieństwo z miękką zielenią bananowców, zapachami lokalnej kuchni, uśmiechem zapraszających do restauracji kelnerów i urodą dziewcząt zachęcających do kupna jedwabiu… Żeby ochłonąć i nieco uspokoić gonitwę myśli trzeba w Sajgonie po prostu „pobyć”, dać sobie czas na to, by przed oczami przetoczyły się dziesiątki, setki razy obrazy z przeszłości i teraźniejszości …
Jest coś niezwykłego i przyciągającego w odległych, egzotycznych miastach. Nocą Sajgon jest duszny połyskliwy, głośny, pełen kolonialnych smaków, architektury stanowiącej mix francuskich i lokalnych wpływów. W takich miejscach czujesz się samotny przez chwilę, a zaraz potem stajesz się częścią buzującego tygla, małą cząstką różnorodnego świata.
Wszędzie unosi się mieszanka zapachu morza i wilgotnej ziemi, deszcz nie przynosi ulgi, powietrze jest po nim tak samo gęste jak wcześniej. W małej kafejce kilka przecznic od hoteliku, w którym mieszkam przypominam sobie miejsca, ludzi i obrazy spotkane minionego dnia. Widok pasa , na którym ląduje samolot z Hue, szerokich arterii przypominających centra europejskich miast, wygrzanych w słońcu owoców i suszonych ryb i krewetek na bazarze… Łamię postanowienie, któremu jestem wierna od kilku tygodni i wypijam kawę, którą podaje mi uśmiechnięta Wietnamka. Poland!- dziewczyna kiwa głową ze zrozumieniem po krótkiej rozmowie. Tłumaczy, że Wietnamczycy znają Polskę, wielu z nich mieszka tam i pracuje. Potwierdzam. Chciałaby porozmawiać dłużej, ale biegle mówi tylko po francusku, po angielsku słabo-dopiero się uczy.
Jest późny wieczór i kawa nie pozwoli długo zasnąć. To dobrze- Sajgon jest miastem, w którym nie należy kłaść się zbyt wcześnie. Dziesiątki turystów z małymi plecakami i planem miasta w ręce, pospiesznie znikające w głębi uliczek drobne wietnamskie kobiety, kakofonia dźwięków ulicy, ciekawość pomieszana z uczuciem, że jest się tu tylko na chwilę, jak statek zawijający do różnych portów, który nigdy się tu nie zadomowi. ..Nowoczesność i tradycja, bieda i dynamiczny rozwój ekonomiczny, północ przez lata pozostająca pod wpływem komunistów i wyemancypowane południe, optymizm i trauma wojny. Wietnam jest dumny i pogodny „ pomimo wszystko”, otwarty i przyjazny, a jednocześnie głęboko przekonany, że zasługuje na szacunek przybyszów, którzy są tu gośćmi jak ja – na kilka dni lub tygodni. Przepełniony jest nostalgią za czasami, gdy wielkość tego kraju budziła respekt, a cesarze -jak głosi legenda- jadali podczas jednego posiłku 50 dań i sowicie nagradzali kucharza, który najlepiej dogodził ich podniebieniu.
24 godziny później jestem już na lotnisku w Siem Reap, które wita turystów niebanalną zabudową- niskie hale przykryte czerwonymi dachami z wygiętymi ku górze narożami, charakterystycznymi dla sylwetki pagody, otoczone palmami . To dobra baza wypadowa do największego kompleksu świątyń w Azji, składającego się z ponad 400 budowli wzniesionych w XII wieku za panowania króla Suryavarmanna i jego następców. Jestem kolejną osobą stającą na czerwonej, rozgrzanej ziemi Khmerów, by odkryć tylko dla siebie miejsce niezwykłe o nazwie – Ankgor Wat.

Czerwona ziemia Khmerów

Kompleks powstał w czasach największego rozkwitu kultury Khmerów i zaliczany jest do siedmiu cudów średniowiecznej architektury. Zachwyca zarówno sam projekt jak i kunszt, z jakim wykonano detale-rzeźby i płaskorzeźby przedstawiające niebiańskie tancerki -apsary i postaci z eposu Ramajana. Ci, którzy dysponują kilkoma dniami na zwiedzanie Angkor mogą obejrzeć cały kompleks poruszając się trasą określaną mianem „ wielkiej pętli” obejmującej Angkor Wat, Angkor Thom, Ta Phrom i Banteai Srei. Aby uniknąć zmęczenia warto co jakiś czas odpoczywać w jednej z restauracyjek lub herbaciarni. Mimo, że listopad nie jest w Kambodży najgorętszym miesiącem, upał i wilgotne powietrze w środku dnia dosłownie ścinają z nóg. Angkor onieśmiela swoim rozmachem, wizją architektoniczną, finezją. Nawet bardzo doświadczonego podróżnika może przytłoczyć różnorodność i bogactwo form znajdujących niezwykłą oprawę w otaczającej budowle dżungli, pełnej figowców i drzew kapokowych , których korzenie oplatają, niemal wrastają w kamienne budowle Ta Phrom.
W pamięci na długo pozostają kamienne wieże z tajemniczo uśmiechniętymi twarzami w świątyni Bajon i cztery wieże głównej świątyni Angkor Wat, której kształt i układ wciąż jest przedmiotem dyskusji i domysłów archeologów. Przyjęto, że świątynie Ankgor to symbole khmerskiego kosmosu, w którym wieża symbolizuje mityczną górę Meru –siedzibę bogów, kolumnady-góry, a fosa-ocean. Mimo bogatych opisów w dziesiątkach przewodników świątynie Angkor nadal pozostają miejscem tajemniczym i na swój sposób nieodgadnionym. Majestatyczne, wtopione w zieleń, zmieniają koloryt w zależności od pory dnia, warto oglądać je zarówno w promieniach wschodzącego słońca wspinającego się coraz wyżej nad jeziorem albo w scenerii czerwonego światła odchodzącego dnia -ze szczytu Phnum Bok Kou.
Oglądanie Angkor wymaga czasu nie tylko ze względu na znaczny obszar, na którym wzniesiono cały kompleks, ale przede wszystkim z uwagi na bogactwo wrażeń. Godziny spędzone w milczeniu pod drzewami bananowców to czas na kontemplowanie kształtów i obrazów, dla opisu których słowa „piękne” lub „doskonałe” wydają się pretensjonalne i banalne. Można patrzeć na Angkor godzinami, wyobrażając sobie jak dziewięć wieków temu kamiennymi ulicami przechadzali się jego mieszkańcy, a główna świątynia tętniła życiem i napełniały ją dźwięki modlitw. W czasach największego rozkwitu imperium Khmerów mieszkało tu około miliona osób, a miejscowa cywilizacja niczym nie ustępowała Europejskim miastom z tego okresu.
Ceglasty kolor ziemi nasuwa jednoznaczne skojarzenia z dramatyczną, nie tak odległą jak czasy króla Suryavarmanna , historią Kambodży. W tę ziemię wsiąkło wiele krwi i przez ponad dwadzieścia lat była ona areną niepokojów politycznych, wojny domowej i ludobójstwa. Kiedy w 1975 roku władzę przejęli Czerwoni Khmerzy z despotycznym przywódcą Pol Potem rozpoczął się okres totalitarnego reżimu, podczas którego wymordowano około 2 milionów mieszkańców, a więc jedną trzecią społeczeństwa. Kraj powoli wychodzi z zapaści, wzrost gospodarczy napędzany głównie przez turystykę zmienia oblicze miast, wieś nadal boryka się jednak z ubóstwem, a pomimo działań władz i pomocy międzynarodowej, wskaźnik analfabetyzmu jest tu bardzo wysoki- szacuje się, że kształtuje się na poziomie ok. 60%. Tu w Siem Reap o krwawej przeszłości kraju przypominają tylko notki w przewodnikach lub książkach monograficznych dotyczących Kambodży albo krótkie dygresje przewodników. Ktokolwiek jednak zapuści się w głąb kraju na południe , dotrze do stolicy Phnom Penh i zwiedzi Muzeum Ludobójstwa oraz zobaczy odległe o 15 km miejsce kaźni nazywane Polami Śmierci, długo będzie otrząsał się z natarczywie powracających w pamięci obrazów sal tortur, metalowych obroży oraz bielejących ludzkich czaszek.
Siem Reap stanowiące największe turystyczne zaplecze dla kompleksu zachwyca niską zabudową, niewielkimi hotelikami w styku kolonialnym, gęstą zielenią, szerokimi, czystymi ulicami. Za zwiedzającymi Angkor cierpliwie podążają dzieci namawiające do zakupu regionalnych torebek, szali, kartek pocztowych i grafik przedstawiających postaci z eposu Ramajana. 6-7 letnie dziewczęta i chłopcy szybko nawiązują kontakt, podają swoje imiona , pytają o imię turysty, słysząc -Polska przekonują z dumą, ze znają nazwę naszej stolicy, niektórzy potrafią też przywitać przybysza swojsko brzmiącym „dżen dobri”. Podróżując wokół miasta, gdzie można zobaczyć autentyczne wsie i skromne warunki życia mieszkańców trudno dziwić się, że z taką determinacją dzieci wyłuskują z tłumu turystów potencjalnych klientów i przez kilkanaście minut namawiają do zakupu czegokolwiek, choćby za dolara. Powstrzymuję w ostatniej chwili po dokończonej transakcji odruch pogłaskania dziecięcej główki, takie gesty są tu wśród Khmerów źle widziane, według tutejszej tradycji głowa to symbol świętości.
Opuszczając Angor Wat kilka razy spoglądam za siebie, żeby jeszcze raz choć na chwilę „złapać” obraz górujących nad zieloną ścianą dżungli wież świątyni, zapamiętać go i zabrać ze sobą, do miejsc schowanych w gęstym, tropikalnym lesie kraju dopiero odkrywanego przez turystów… czas na spotkanie z Laosem.

Luang Prabang

Dla niektórych podróżowanie to ucieczka, prą przed siebie zamykając jakiś rozdział życia, czasem dokonując karkołomnej wolty , której na imię: ”wszystko zaczynam od nowa”. Dla innych to sposób na „złapanie dystansu” do spraw, ludzi, zobowiązań, do słów „muszę”, „powinienem” , „wypadałoby”. To wycieczka od pełnionych na co dzień ról, których nie chce się porzucać, ale choć na chwilę stać się kimś więcej niż tylko szefem, podwładnym, mężem, żoną, ojcem, matką… Niektórzy podróżując są jak kolekcjonerzy …pieczołowicie zapisują na papierze lub w pamięci wrażenia, twarze, sytuacje, smaki, barwy, zapachy… Podróżując oddychają pełną piersią, są zachłanni, stawiając stopę na progu kolejnych świątyń, na chodnikach, drogach i traktach chcą poczuć , że istnieją- mocniej, dłużej, głębiej… Czasem podróż jest wędrówką w głąb siebie, miejsca i ludzie skłaniają do nowej refleksji nad sobą, nad tym dokąd się zmierza, jak odlicza czas, jaką miarę przykłada do sukcesu, z czego czerpie zadowolenie i radość życia… a może już dawno się jej nie odczuwało?
Luang Prabang to nazwa, która już zawsze pozostanie dla mnie magiczna. Sam dźwięk dwóch krótkich słów otwiera drzwi do świata, który wypełnia feeria barw, dźwięków i doznań. Można tu spędzić całe tygodnie siedząc nad leniwie płynącym Mekongiem, sączyć sok z mango, czując jak nad głową cień roztaczają liście bananowców i papai, śledząc wzrokiem przejeżdżające zakurzonymi ulicami bajecznie niebieskie tuk tuki (tutejsze taksówki).
Laotańczycy są serdeczni, życzliwi… To ujmuje nas –przybyszów z Zachodu, na co dzień karmionych i karmiących się rywalizacją, podejrzliwością, dystansem do innych, którego podłożem jest lęk i osamotnienie. Luang Prabang to spokój, naturalny styl w jakim codzienne życie mieszkańców łączy się z bogatą historią i tradycją religijną. Kiedy tu przybywasz, lokalna społeczność wita Cię specjalnym rytuałem –śpiewa pieśni, częstuje owocami, na nadgarstkach wiąże dziesiątki białych sznureczków życząc szczęścia i powodzenia. Gdy nadchodzi brzask miejscowi i turyści klękają na chodnikach układając przed sobą owoce, miseczki z ryżem – dary dla mnichów buddyjskich, których szafranowe szaty wyłaniają się z szarości poranka, wyprzedzone dźwiękiem bębnów. Rytuał dzielenia się zapewnia mnichom codzienny posiłek, a darczyńcom zasługi, które sprawią, że w przyszłym życiu nigdy nie będą głodni.
Miasto można zwiedzać pieszo, jest bowiem stosunkowo niewielkie i już po kilku godzinach przybysze zaczynają mimowolnie spowalniać tempo, rezygnują z pośpiechu, nierzadko przedłużają swój pobyt do kilkunastu dni lub kilku tygodni. Są tacy którzy zostają tu na jeszcze dłużej…
W Luang Prabang warto poświęcić czas na spokojne kontemplowanie każdej z przepięknych świątyń, zawierają tak wiele cennych eksponatów, zachwycają naturalnymi, świetnie zachowanymi fasadami. Niedaleko arbuzowej stupy z 1504 roku wznosi się świątynia Wat Wusunalat z sześciometrowym złotym posągiem Buddy. Kiedy oglądam to miejsce rano, jest tu cicho, ale po południu okolice świątyni zapełnia gwar i okrzyki młodych laotańskich chłopców, którzy grywają tuż przy stupie na placu w piłkę. W Wat Xieng Thong podziwiam, starą przepiękną fasadę oraz szklane zdobienia przedstawiające kolorowe postaci ludzi i zwierząt. W „czerwonej kaplicy” spoczywa jeden z najcenniejszych laotańskich wizerunków Buddy, a nieco dalej królewski rydwan pogrzebowy z wizerunkiem siedmiogłowego węża.
W klasztorze Wat Mai można nie tylko podziwiać architekturę i płaskorzeźby na złotej fasadzie, ale także wziąć udział w wieczornej modlitwie mnichów. Spotykam tu przede wszystkim kilkunastoletnich nowicjuszy, jako kobieta nie mogę z nimi rozmawiać, ciekawych informacji udziela za to tutejsza mniszka i chętnie godzi się na wspólną fotografię. O zmroku koniecznie trzeba odwiedzić „nocny targ”, na którym turyści zaopatrują się w lokalne pamiątki, jedwabne szale, barwne gobeliny, drewniane statuetki Buddy, plecione koszyczki i dziesiątki innych uroczych drobiazgów, które w zastraszającym tempie zapełniają moją walizkę i dają znak, że niechybnie popadam w „nadbagaż”. Ale przechadzając się wąskimi alejkami wzdłuż straganów tak trudno się oprzeć kolejnemu zakupowi, odmówić sobie kolejnej makatki z wyhaftowanym wizerunkiem słonia, ręcznie zdobionej lampki z papieru ryżowego, koszyczka, miseczki lub wieszaczka…
Obowiązkowo trzeba wybrać się na kilkugodzinny rejs po Mekongu, tu przed płynącymi łodzią roztaczają się zupełnie inne krajobrazy niż w południowym Wietnamie. Na horyzoncie malują się błękitnawe zarysy gór, rzeka jest szeroka, gdzieniegdzie widać piaszczyste lub kamieniste małe plaże. Statek zatrzymuje się m.in. w pobliżu grot Pak Ou, w których ukryto sanktuarium z setkami figurek Buddy. Po południu amatorzy niezapomnianych zachodów słońca wspinają się na wzgórze Phu Si, po drodze mijając świątynie- w jednej z nich mogą podziwiać metrowy odcisk stopy Buddy. Pokonawszy kilkaset stopni na niewielkim tarasie z aparatami fotograficznymi w rękach czekają na moment, gdy słońce obleje różowym światłem odległe góry i płynący poniżej Mekong, by zniknąć za horyzontem w purpurowo-złocistej poświacie. Kiedy po powrocie do hotelu przeglądam zdjęcia widzę cudowne obrazy, które nie mają w sobie nic z banalnych, kiczowatych landszaftów.
Podobne wrażenie robią na mnie krajobrazy roztaczające się w tropikalnym lesie kilkadziesiąt kilometrów od Luang Prabang. Wśród wijących się pni drzew można odkryć formację skalną z wapienia, która tworzy połyskujący turkusem wodospad Kuang Si. Trudno sobie odmówić kąpieli w nieco zimnej wodzie, a potem podróży do „szkoły słoni”, która oferuje ponadgodzinną przejażdżkę na tych pełnych gracji, pomimo sporych gabarytów, zwierzętach. Laos to połacie dziewiczej dżungli, której nie zdołali jeszcze zadeptać żądni wrażeń turyści, zaciekawieni stylem życia mniejszości etnicznych zamieszkujących górskie wioski. Laos to nie zniszczone przez tandetę i komercję Luang Prabang, które dzięki wpisowi na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO uchroniono przed zalewem przypadkowej architektury, deformującej naturalny kształt i koloryt miasta. Laos to także skomplikowana historia sięgająca XIV wieku, w której był czas na silne wpływy Syjamu, kolonizację francuską, bombardowania baz komunistycznych przez Amerykanów, podczas których na terytorium tego kraju zrzucono więcej bomb niż podczas całej II wojny światowej, a także na obozy reedukacyjne dla rodziny królewskiej i współczesność, o której przewodnicy mówią zdawkowo -krajem nadal rządzi Komunistyczna Partia Ludowo-Rewolucyjna, która wprowadziła w Laosie „nowy porządek”.
Z Luang Prabang wylatuję przeczuwając, że zacznę tęsknić za tym miejscem jeszcze zanim samolot oderwie się od pasa startowego. Może ta tęsknota sprawia, że kiedy ląduję na zaśnieżonym lotnisku w Warszawie już zaczynam myśleć o kolejnej wyprawie…
Teraz moją podróż po Indochinach odkrywam na nowo przeglądając zdjęcia, biorąc do rąk ukochane pamiątki, gdy dziwny przypadek sprawia, że kilka razy dziennie nogi same wędrują w stronę półki, na której stoją. W mroźne, zimowe wieczory siedząc nad mapą przesuwam palcem po nieznanych szlakach, nieznanych miejscach, zastanawiając się jak pachnie tam powietrze, jak smakują owoce, jakie dźwięki łowi ucho wędrowca. Zamykam oczy i pod powiekami wciąż mam głośny, migotliwy Sajgon i małą Kiri, która czeka na mnie po bramą Angkor Wat z wypowiadanymi łamaną angielszczyzną słowami : Znam Cię, Ty jesteś Mira, obiecałaś, że kupisz ode mnie podarunek; i widok Mekongu, w który można wpatrywać się godzinami siedząc przy stoliku francuskiej restauracji przy Mekong Riverside. Dziesiątki twarzy, wymienionych uśmiechów, uścisków rąk…
Jeżeli marzysz o tym, by udać się w daleką podróż, zamknij lodówkę, spakuj się i… po prostu jedź… – OK. Biorę głęboki wdech i dziwię się, że moje płuca mogą pomieścić tyle powietrza… i chyba dałyby radę zmieścić go jeszcze więcej. Niektórzy mówią w takich chwilach, że czują, że żyją, inni nazywają je po prostu szczęściem, a jeszcze inni… spełnieniem.